piątek, 18 września 2015

Bromo

Wulkan Bromo to bezsprzecznie jedna z największych atrakcji Indonezji. Być na Jawie i nie widzieć Bromo? To tak jakby być we Francji i nie zobaczyć wieży Eiffla. Oczywiście zrodziło to wielki boom turystyczny i już od Yogyakarty wszyscy próbują sprzedać każdemu wycieczkę na wulkan.

Na Bromo można dostać się na dwa sposoby - łatwy i trudny. Sposób łatwy to oczywiście załatwienie wszystkiego przez agencję, sposób trudniejszy to dostanie się tam na własną rękę. Ponieważ od lat podróżuję "po swojemu" i naprawdę rzadko korzystam z usług biur turystycznych, także tym razem postawiłem na "zrób to sam". Dlaczego tak? Raz, że jest zazwyczaj znacznie taniej, dwa, można dzięki temu poznać więcej lokalnych realiów, korzystając z publicznych środków transportu, jedząc po drodze w małych knajpkach "dla tubylców" i gadając z ludźmi, zazwyczaj zadziwionymi że bule (tak tutaj mówi się na białasów) jedzie miejscowym autobusem zamiast klimatyzowanym samochodem.

Bromo z agencją wygląda tak. Już w Yogyakarcie podróżnik zostaje ulokowany w minibusie, który jedzie do wioski Cemoro Lawang, leżącej u samych stóp góry. Bilecik z agencji upoważnia też do noclegu w wybranym hotelu, oraz do transportu jeepem o 2 w nocy na specjalny punkt widokowy, gdzie widać Bromo (oraz dwa kolejne wulkany) w całej okazałości. Potem jeepy jadą do samego wulkanu, gdzie można zajrzeć do wnętrza bestii. Następnie turysta jest odwieziony z powrotem do hotelu, koniec wycieczki. Fajnie? Niestety nie bardzo, bo każdej nocy pod Bromo podjeżdża KILKADZIESIĄT jeepów, co powoduje, że ogląda się widoki w dzikim tłumie, złożonym głownie z Japończyków, Chińczyków i emerytowanych Niemców. Co więcej - kosztuje to sporo kasy, bo łącznie wychodzi spokojnie ze 300 złotych za całą wycieczkę, co jak na warunki Indonezji jest kwotą mocno astronomiczną.

Można jednak podejść do tego inaczej. Ja zrobiłem tak - w Yogyakarcie wykupiłem sam transport pod Bromo (bez hotelu, bez jeepów itd.). Kosztuje to co prawda 200 000 indonezyjskich rupii (około 50 zł), ale pozwala dostać się na miejsce w miarę sprawnie, chociaż i tak zajmuje to 11 godzin. Drogi na Jawie nie są w najlepszym stanie a ogólne przeludnienie oraz fakt, że prawie każdy ma motocykl albo samochód powoduje ogromny traffic jam - właściwie cały czas jedzie się w korku przypominającym osławioną drogę wylotową w stronę Radomia przez Raszyn ;-) Kierowca wyprzedza jak szalony, próbując ominąć sznur samochodów, stosując klasyczny jawajski zestaw - wymuszanie pierwszeństwa, wyprzedzanie poboczem, jazda pod prąd dopóki na horyzoncie nie pojawia się większe auto itd. Do tego cały czas rozmawia przez telefon komórkowy. W pewnym momencie postanowiłem nakręcić telefonem cały ten cyrk, jako że siedziałem z przodu, obok kierowcy. Kiedy jednak nagrałem go jak gada przez telefon wpadł w autentyczne przerażenie. "Tak nie wolno", łkał. "Nie wolno rozmawiać i prowadzić jednocześnie. Pan nikomu tego nie pokaże, prawda?". Uspokajałem go jak mogłem, że to tylko na pamiątkę, ale do samego końca miał minę zbitego psa. Potem chyba lekko zwariował, bo co chwilę krzyczał "traffic jam! traffic jam!" śmiejąc się przy tym jak opętany. No cóż, ważne że dowiózł wszystkich żywych na miejsce.

Do wioski Cemoro Lawang dostajemy się już po zmroku. Jest bardzo zimno - na wysokości 2000 metrów temperatura spada do 5 stopni powyżej zera. Po nieustannych upałach jawajskich nizin jest to duży szok - różnica temperatur wynosi 30 stopni. Na szczęście jeszcze z Polski zabrałem sweter, czapkę i szalik, więc aklimatyzuję się dosyć szybko. Na miejscu czeka na mnie Laure, sympatyczna Francuzka, którą poznałem jeszcze w Yogyakarcie i z którą postanowiliśmy wynająć wspólnie pokój. W międzyczasie Laure spotkała jeszcze fantastyczną parę z Hiszpanii, Borja i Cristinę, którzy też chcą odbyć nocną wycieczkę na własną rękę. Nocujemy w zwykłym homestayu o nazwie Subur, gdzie nie ma ogrzewania ale przynajmniej można wziąć ciepły prysznic. Obok znajduje się wypasiony hotel Lava - oczywiście turyści z agencji śpią w Lavie, płacąc za wszystko dwa razy tyle. Jedyny plus Lavy jest taki, że mają wifi, dlatego wpadam do nich na chwilę posprawdzać maile i wypić ciepłą herbatę z imbirem.

Wyruszamy o 3 nad ranem. Planujemy dotrzeć przed świtem na punkt widokowy, do którego wszyscy jadą jeepami. Jest... "rześko", mam na sobie sweter, bluzę, lekką kurtkę, czapkę i szalik, a i tak cieplej robi się dopiero po jakichś 20 minutach marszu pod górkę. Fantastyczna sprawa - idziemy zupełnie sami przez las, rozmawiamy o podróżach. Ja opowiadam o Indiach, Borja o niedawnej wyprawie przez Chiny - podobno Chińczycy przechodzą aktualnie fazę obsesyjnego robienia sobie selfie - na przykład chodzą po Wielkim Murze i robią sobie co 5 minut fotkę. Zaznaczam - sobie, nie Murowi. Laura opowiada natomiast o swojej niedawnej wycieczce do Lizbony, gdze podobno jest moda na robienie sobie w kościołach selfie z Jezusem w tle. W sensie - nie Portugalczycy to robią, tylko turyści. Tymczasem gdzieś w oddali widzimy korek kilkudziesięciu jeepów sunących powoli pod górę. Podejmujemy decyzję, że nie będziemy szli tam gdzie jadą wszyscy, tylko znajdziemy sobie ustronny punkt widokowy po drodze. Po jakichś dwóch godzinach marszu docieramy do idealnego miejsca - jesteśmy na leśnej ścieżce i mamy doskonały widok na olbrzymi krater, w którym znajduje się Bromo. To niezwykły widok - stary krater jest naprawdę ogromny, no i niesamowicie jest zobaczyć aktywne wulkany, który "wyrosły" na podkładzie starego, wygasłego. Kiedy nastaje świt, widok zapiera dech w piersiach. Zresztą zobaczcie sami.



Gdy docieramy z powrotem do wioski jest już 9 rano - spędziliśmy na trekkingu łącznie sześć godzin. Bierzemy szybki prysznic, wrzucamy śniadanie i ruszamy dalej - tym razem zobaczyć wulkan z bliska. Zabawna sytuacja - teoretycznie za wstęp na teren krateru powinniśmy zapłacić 220 000 rupii (dużo!), ale jako, że wszystkie jeepy już pojechały i nikogo nie widać "na bramce", postanawiamy po prostu wejść do środka nie płacąc ani grosza. Klasyczne wejście "po polsku" - na swoje usprawiedliwienie mam to, że na pomysł ten wpadli Hiszpanie ;-)

Idziemy po pyle wulkanicznym pokrywającym krater - nawet przez buty czuć jak jest gorący. I tu wydarza się coś czego się nie spodziewałem - moje buty - a nie były to byle jakie buty, tylko niezłe obuwie do biegania - zaczynają się... topić. Najpierw odpada część podeszwy lewego buta, potem zaczyna odklejać się podeszwa prawa. Nie jest mi do śmiechu, bo gdybym stracił te buty i musiał iść po popiele boso, chyba także moje stopy poszłyby na straty. Trzeba było jednak wziąć dobre, górskie obuwie! Na szczęście udaje mi się dotrzeć do samego wulkanu bez całowitych strat. I tutaj trafiam na coś czego po prostu nie da się opisać. Można zajrzeć "do środka", a tam słychać huk przypominający odgłos wielkiego wodospadu, wydobywają się obłoki siarki, widać jak bardzo ta góra... żyje. Kiedy siarkowa chmura zawiewa przez chwilę na nas zaczyna nam zapierać dech w piersiach dosłownie - siarka pali gardło i płuca. Wulkan budzi ogromny respekt i warto chociaż raz w życiu zajrzeć w głąb bestii, która może wybuchnąć w każdej chwili.

Niestety nadchodzi czas się rozstać. Po południu razem docieramy do Probolinggo skąd Laure, Borja i Cristina jadą dalej oglądać kolejny wulkan a ja ruszam do mojego Couchsurfingowego gospodarza u którego spędzę jedną noc. Chociaż to nie do końca prawda - sympatyczny chłopak o imieniu Hendra w ostatniej chwili pisze do mnie, że musi wyjechać z miasta, ale mogę przenocować... u jego rodziców. "Oni mówią po angielsku, dasz sobie radę", pociesza mnie. Tak zaczyna się jeden z najdziwniejszych etapów mojej podróży. Ląduję w zwykłym jawajskim domu, gdzie przyjmują mnie rodzice Hendry - faktycznie mówią po angielsku, ale tylko na poziomie pozwalającym na przekazanie najprostszych komunikatów. Tata i mama są dosyć wyluzowani, chociaż wszechobecne zdjęcia Mekki nie dają zapomnieć, że jestem u muzułmanów. Hendra ma dwie siostry - jedna jest okutana od stóp do głów w hidżab, natomiast druga wygląda jak europejska nastolatka. Cały czas zalotnie się do mnie uśmiecha i dwa razy PRZYPADKIEM natykam się na nią w korytarzu jak idzie do łazienki przyodziana tylko w ręcznik. Naprawdę ZABAWNA SYTUACJA.

Niestety dwa dni spędzone w podróży plus nocna wspinaczka powodują, że nie za bardzo mam ochotę się integrować, jedyne o czym marzę to prysznic i sen. Idę jeszcze na szybki spacer po miasteczku - w Probolinggo nie ma zbyt wielu białych, więc wzbudzam niezdrową sensację. To naprawdę dziwne uczucie, kiedy idziesz sobie w poszukiwaniu jakiejś zupki na kolację a prawie wszyscy się na ciebie gapią. Dzieci wybuchają nerwowym śmiechem, chłopaki gadają do siebie ściszonymi głosami, starsi po prostu mierzą wzrokiem od stóp do głów. Panie, panowie, w Probolinggo wylądowało UFO!

Przed snem nie mogę pozbyć się widoku piekielnych wnętrz wulkanu. Na szczęście już jutro wyruszam w kierunku raju - bo przecież wszyscy mówią, że Bali to prawdziwie rajska wyspa. Wcześniej jednak jeden dzień w Banyuwangi - ostatnim miasteczku na Jawie, gdzie mam zamiar nie robić nic, porządnie się wyspać, odpocząć i poczytać autobiografię Franka Zappy - bo przecież nie można cały czas podróżować ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz